Wszystko zaczęło się od tego, że popsuły mi się moje stare EarPodsy. Stanąłem wówczas przed problemem wyboru kupna nowych słuchawek. Szukałem wówczas takich zamienników, których będę mógł używać podczas chodzenia, w biurze, w podróży, w samochodzie, do rozmów telefonicznych, do odsłuchiwania podcastów. Wówczas to także po raz pierwszy przemknęło mi przez myśl, że mógłbym za słuchawki zapłacić „odrobinę” więcej niż za EarPodsy.

Jeszcze raz EarPodsy

Rozpatrywałem mnóstwo opcji przy czym okazało się, że ogromna większość małych słuchawek to tzw. kanałówki, których mieć nie mogę. Po dosłownie kilkunastu minutach używania takich słuchawek boli mnie głowa. Nie znoszę także tego uczucia całkowitego odcięcia od świata zewnętrznego. Na czym się więc skończyło? Oczywiście na nowych EarPodsach. Dodatkowym argumentem za takim wyborem było to, że w przypadku małych słuchawek po pierwsze nie za bardzo jest gdzie przetestować jakiekolwiek inne, a po drugie jak już udało mi się takowe dorwać, jakiekolwiek inne słuchawki kosztujące grube kilkaset złotych, to przyznam się szczerze ja nie za bardzo słyszę różnicę. A przynajmniej nie słyszę różnicy w sklepowych warunkach, na szybko. No to skoro tak, to po co przepłacać? A poza tym jak dla mnie EarPodsy są zdecydowanie najwygodniejszymi małymi słuchawkami z jakimi miałem do czynienia. Po prostu znakomicie leżą w uchu. Te mnie nie bolą nawet po kilku godzinach używania.

A może Beatsy?

Poszukiwania nowych małych słuchawek zbiegły się w czasie z dosyć istotnym wydarzeniem, a mianowicie jak powszechnie wiadomo w połowie tego roku Apple kupiło firmę Beats - producenta słuchawek. To był moment, gdy w ogóle po raz pierwszy zainteresowałem się takimi dużymi słuchawkami. Poczytałem trochę o nich i… co tu dużo gadać, włączyła mi się ciekawość jak to brzmi, czy jest fajne, itd. Oczywiście nie wyobrażam sobie chodzenia z Beatsami po ulicy, ale żeby je mieć do domowego zacisza (albo biurowego jazgotu), to już jak najbardziej.

Z Beatsami jest jednak jeden bardzo poważny problem. Ich przetestowanie, zwykłe posłuchanie w jakimś iSpocie, czy Cortlandzie, graniczy z cudem. Owszem są wystawione, można dotknąć, przymierzyć, tyko że o posłuchaniu już nie ma mowy. Dlaczego? Powód jest bardzo prozaiczny. Najczęściej są rozładowane. No niestety, Beatsy mają wbudowane wszystkie możliwe „polepszacze”. Jest system aktywnej redukcji szumów (ponoć bardzo przydaje się w samolocie), jest jakiś przetwornik, który powoduje podbicie basów. To wszystko sprawia, że są to słuchawki, jak wiele innych zresztą, które trzeba ładować. I to przede wszystkim jest przyczyną, że ich przetestowanie w komfortowych warunkach jest niemożliwe. W jednym iSpocie we Wrocławiu sprzedawca zaproponował mi testowanie tych słuchawek w pozycji, w której byłem zgięty w pół, nachylony 20 cm nad blatem, bo tylko tyle sięgał kabel do ładowania tych słuchawek, a on pod żadnym pozorem wyciągnąć go nie może. Nie, bo nie! Kurcze, no trochę za poważnym człowiekiem jestem na taką publiczną gimnastykę. Nie skorzystałem. Przy okazji pozdrawiam Panów sprzedawców z tego iSpota (Wrocław, Galeria Dominikańska), którym ewidentnie klient, który zastanawiał się nad słuchawkami za ponad 1200 zł, przeszkadzał.

Ładowaniu kolejnych sprzętów mówię nie

Po takich doświadczeniach stwierdziłem, żeby choćby nie wiem jak fajne były słuchawki, które się ładuje (jeszcze raz podkreślam, że Beatsy nie są tutaj jakimś odosobnionym przypadkiem, dużo słuchawek wymaga ładowania), to dosyć mam sprzętów, o których trzeba pamiętać, żeby je ładować. Telefon, tablet, komputer. I co jeszcze? O! Mojego Garmina do biegania trzeba ładować, ale to na szczęście bardzo rzadko. Między innymi z tego powodu sceptycznie patrzę w kierunku Apple Watcha, którego podobno trzeba będzie ładować codziennie. Po dojściu do takiego wniosku zawęziłem swoje poszukiwania do słuchawek, które po pierwsze są na kablu, nie wymagają ładowania, nie mają żadnych dodatkowych przetworników, które mają za zadanie „pomagać” muzyce. Słuchawki miały być markowe, porządne, pięknie grające, tak żebym po pierwsze zachwycił się od pierwszego dźwięku, a po drugie nie frustrował się, że wydałem kupę kasy i nie dostałem produktu najwyższej jakości. No i jeszcze moje małe poczucie snobizmu. Tak, ono też musiało zostać zaspokojone. A! I jeszcze jedno! To nie miały być żadne gigantyczne słuchawki. Miały być stosunkowo niewielkie, przenośne, które będę mógł zabrać ze sobą w podróż, na spacer, itd. Zgodność z iOS-em to wymóg oczywisty.

I tu niestety, po przeczytaniu całego internetu wzdłuż i wszerz, wybór zawęził mi się do w zasadzie trzech modeli - Bowers&Wilkins modele P5 i P7 i Bang&Olufsen H6. Na te ostatnie zachorowałem przy okazji pewnego spotkania z Jankiem Urbanowiczem, który po raz pierwszy mi te słuchawki pokazał. Przeczytałem od tamtej pory wszystko o tych słuchawkach. Np. tę recenzję. Uwaga, ostrzegam, nie klikajcie w tego linka jak nie chcecie sobie ich kupować.

Dlaczego H6, a nie któreś słuchawki B&W? Odpowiedź jest bardzo prosta. Miałem je gdzie przetestować. Wiem, że to błahe, ale tak właśnie było. Przy okazji jednej z wizyt w Warszawie gdzie miałem wolne 1,5 godziny, mogłem podejść do salonu Bang&Olufsen i spokojnie dłuższą chwilę, w komfortowych warunkach, pobawić się nimi. Gdzie trzeba iść, żeby przetestować P5 lub P7? Zabijcie mnie, ale nie wiem. Zapewne przegapiłem jakieś oczywiste miejsce we Wrocławiu lub w Warszawie, ale naprawdę nie wiem.

alt text

H6 spełniają wszystkie moje wymagania. Są piękne, to bardzo ważne! Są niezwykle solidnie wykonane (choć co można przeczytać w podlinkowanej recenzji są rzeczy, do których można się przyczepić), a na samym końcu, co oczywiście najważniejsze, grają jak marzenie.

O tym graniu H6 dwa słowa więcej chciałem napisać. Jak zakłada się takie słuchawki po raz pierwszy i puszcza się pierwsze nuty ulubionego utworu, to nie ma jakiegoś efektu wgniatania w ziemię. One po prostu grają. Tylko tyle i aż tyle. Aż przez chwilę przez głowę przeszła mi myśl „to ile ja dałem za te słuchawki?”. Ale po dłuższej chwili okazuje się, że o to właśnie chodzi. Inżynierowie Bang&Olufsen tak to właśnie wymyślili. Tu nie ma być żadnych wspomagaczy, niczego ponad to co chciał nam przekazać artysta, który skomponował i nagrał muzykę, którą akurat słuchamy. Nie dajcie się więc zwieść pierwszemu wrażeniu niezwykłej sterylności, czystości, wręcz ascetyczności. To nie koncert na Stadionie Narodowym, gdzie wszystko huczy, a wnętrzności aż podskakują. Kiedy się docenia ich jakość? Jak próbuje się dla porównania jakichkolwiek innych słuchawek. Wówczas natychmiast słychać różnicę, oczywiście na korzyść H6. Ale tak to jest. Człowiek, do lepszego przyzwyczaja się szybko i nieświadomie, niczego nie zauważając, często nie doceniając różnicy. Powrót do używania gorszego sprzętu jest jednak zawsze niezwykle bolesny. To on tak naprawdę dopiero pokazuje wszystkie zalety tego lepszego. Pamiętam, miałem ten efekt, gdy przesiadałem się kiedyś na nowy rower, za który dałem wówczas jakieś astronomiczne pieniądze. Wsiadłem na ten rower i ze zdziwieniem stwierdziłem, że jakoś wcale nie jadę szybciej, wygodniej też specjalnie nie jest. Dopiero, gdy spróbowałem ponownie przejechać się na starym rowerze doceniłem komfort tego nowego. Stary nagle okazał się za ciężki, rozklekotany i niewygodny. Podobnie jest ze słuchawkami H6. Jak nie chcecie ich kupować, to nie pożyczajcie ich od znajomego choćby na dwa dni.

Dla porównania, mam w domu słuchawki AKG K271 MK II (wspaniała marketingowa nazwa, prawda?), w których od lat nagrywam MacGadkę. Te słuchawki są świetne, ale… no właśnie zawsze jest jakieś ale. Po pierwsze są za duże. Nie wyobrażam sobie wyjścia w nich na ulicę, na spacer. To klasyczne, duże, studyjne słuchawki. A po drugie, co okazało się dopiero teraz, grają tak sobie. Dopóki miałem tylko EarPodsy i te AKG, to wydawało mi się, że grają absolutnie idealnie. A teraz jak porównałem je z H6, to nagle się okazało, że dźwięk jest płaski i dochodzi jakby zza zamkniętych drzwi. Do nagrywania MacGadki nadają się fantastycznie, do muzyki, tak sobie. Poza tym, dopiero teraz to widzę, nie leżą najlepiej na uszach, nie otulają ich szczelnie. Co tu dużo mówić, to średniej klasy słuchawki. Ale to wszystko okazuje się dopiero teraz, gdy mam H6 i używam ich codziennie.

Jakość muzyki zaczęła mieć znaczenie

No więc gram sobie od pewnego czasu muzykę na moich nowych H6 i już dostrzegam ich efekt. Zauważyłem, że przeglądając zasoby iTunes szukam takich albumów, które mają za nazwą dopisek „Remastered”. Stare dobre albumy z lat 80-tych ubiegłego wieku są często… hmmmm, jakby to powiedzieć, słabo nagrane, co słyszę dopiero teraz. Przedtem tego nie słyszałem. Przyłapałem się też na pewnej nowej czynności, która do tej pory była mi obca. Siadam wieczorami w fotelu i puszczam sobie muzykę. Tak po prostu. Muzyka nie jest dodatkiem, która leci w tle jak robię coś innego, a wysuwam ją na pierwszy plan. Wieczór, fotel, muzyka. Nic więcej. Kompletnie nieznana mi czynność do tej pory.

Dla zainteresowanych, oto mój zestaw testowy:

i jeszcze zestaw dla zwykłych śmiertelników, czyli:

Nietypowe rozwiązania

Z ciekawostek technicznych, o których warto wspomnieć, to H6 mają taki patent, że kabel audio można przyłączyć zarówno do lewej jak i prawej słuchawki. Tak jak akurat jest nam w danej chwili wygodniej. Oczywiście nie jest to czynnik decydujący o zakupie słuchawek, ale jak już jest, to bardzo doceniam wygodę takiego rozwiązania.

I jeszcze jedno. Zdarzyło wam się kiedyś oglądać z kimś film trzymając po jednej słuchawce w uchu? Koniec z taką gimnastyką. H6 mają taką funkcjonalność, że można do nich przyłączyć dodatkowe słuchawki. Druga osoba słyszy wówczas dokładnie to samo co my. Oczywiście mogą to być już dowolne inne słuchawki. Skorzystam z tego zapewne ze dwa razy w życiu. To kolejna rzecz, która w żaden sposób nie wpłynęła na moją decyzję zakupową, ale skoro takie coś jest, to miło.

alt text

Przyjemność zakupów

Jeszcze na zakończenie muszę napisać kilka słów o samym kupowaniu tych H6. Jak jesteście z Warszawy lub okolic, to idźcie do salonu Bang&Olufsen, który jest na Pięknej. Najlepiej umówcie się wcześniej z Jankiem Urbanowiczem, którego już wcześniej wspominałem. Miła, przyjemna atmosfera, żadnej presji ze strony sprzedawców. Żadnych zdziwionych min, gdy prosisz o włączenie sprzętu za kilkadziesiąt tysięcy euro. Masz ochotę przyjść i posłuchać przez godzinę swojej ulubionej muzyki? Nie ma żadnego problemu. Parę rzeczy tam na miejscu w salonie przekonało mnie, że chyba chcę mieć coś od B&O. Dzisiaj stać mnie na słuchawki, ale w przyszłości kto wie. Generalnie polecam tę wizytę. Czysta przyjemność kupowania. Ja będąc tam zaraziłem się dwiema kolejnymi chorobami. Włączyło mi się „chce to” dla tej zabawki:

alt text

i dla tej:

alt text